3D Sport - Wszystkie wymiary sportu

PPMiD (odc. 11) – Londyn

IS DSC2244.NEF"No one likes us" – prawie każdy reportaż pisany o Millwall zaczyna się od tych słów. Nie da się zacząć inaczej, bo to hasło zna każdy kibic, a Millwall jest znane dzięki swoim fanom.

Słowo „znane” jest tu najlepszym określeniem. W latach 80’, kiedy  hordy angielskich kibiców siały postrach na wszystkich stadionach Europy, postrach na wszystkich stadionach Anglii siali kibice z Millwall. Niemal wszystkie nazwy angielskich drużyn piłkarskich to nazwy miast lub dzielnic. Piękna tradycja ojców futbolu ma tę zaletę, że kibicując swojej drużynie, niemal z urzędu jest się również lokalnym patriotą. Millwall to dzielnica, przez wieki zamieszkiwana głównie przez dokerów, nie dorobiła się pięknych budowli, nie wychowywali się w niej grzeczni chłopcy prowadzący dysputy o dziełach Szekspira. To była jedna z dzielnic zamieszkana przez „working class”. Dzielnica nie ciesząca się dobrą sławą, ale za to taka, gdzie nadal żyją niemal sami dumni Synowie Albionu.

Nasza wyprawa do Londynu miała inny cel, ale i tak wiadome było, że mecz Millwall będzie głównym wydarzeniem naszej eskapady. Z Polski wyruszyliśmy w trzy osobowym składzie. Olo, Junior i niżej podpisany. Najmłodszy z naszej ekipy, chyba pierwszy raz trafiający na łamy spisywanych przeze mnie piłkarskich podróży – Maurycy, to syn mojego przyjaciela Ola. Wylot z Balic samolotem (Matko Boska, Lindbergh w swoim samolocie lecąc nad Atlantykiem miał więcej miejsca i nie musiał przechodzić tego całego cyrku związanego z odprawą). Był to mój pierwszy lot w życiu. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa podróże z rodzicami i przekraczanie samochodem granic demoludów. Tamci celnicy mogliby się wiele nauczyć od dzisiejszych kontrolerów z lotniska, a ci z lotniska mogliby się od nich nauczyć trochę kultury. Dziś na lotnisko nie można wnieść prawie niczego, nosz ku….! Dobrze, że choć gacie do walizki spakować pozwalają. Zakaz wnoszenia np. butelki wody - za to owszem możne ją kupić na lotnisku (cena pięć razy wyższa niż w sklepie) najlepiej świadczy o tym jak bardzo oddaliśmy swoją wolność w imię bezpieczeństwa. Eh, gdzie te stare dobre czasy, gdy człowiek szedł do kasy, płacił za bilet, wchodził na pokład sterowca, zapalał cygaro i delektował się widokiem. W każdym razie przedstawiciele władz III RP uznali, że nie jesteśmy obywatelami niezbędnymi do jej istnienia i pozwoli nam opuścić naszą ojczyznę. Praktycznie bez snu, wylot mieliśmy o 6:00 rano a na lotnisku trzeba być o 4:00, bo nim patrzący na Ciebie wzrokiem bazyliszka kontrolerzy przemacają Twoje rzeczy i Ciebie, to nawet te 2 godziny zapasu może być mało. Wieczorem zapadła decyzja, że pobudkę robimy o 3:00 a po chwili zmieniamy ją, że w takim wypadku to nie ma sensu się kłaść spać. Ola i mnie dopadła jednak starość, bo o 1:00 uznajemy, że warto by na te parę minut rozprostować kości. Tu pragnę podziękować Olowi za gościnę, nocleg, jak i również jego bardzo sympatycznej Mamie, która przygotowała mi posłanie.

Gdzie my to jesteśmy? Aha w samolocie. Siedzimy sobie (każdy w innym rzędzie) i czekamy. Najpierw na to, aż reszta pasażerów upcha (co wcale nie było łatwe) swoje walizki. Tak na oko leci z nami z 200 osób, więc jakby co, to przebijamy wszystkie dotychczasowe katastrofy lotnicze. Jak już zginąć, to z wielkim hukiem i jeszcze w telewizji o nas powiedzą. Pasażerowie upchali walizki, znów czekamy, aż obsługa podopycha drzwi od szafek w samolocie. Potem jeszcze krótki show mający na celu pokazać nam jak mamy się zachować np. podczas lądowania na wodzie.

Udało nam się szczęśliwie wylądować na angielskiej ziemi. Mniej szczęścia na odprawie paszportowej miał Olo, którego system kontrolny nie chciał wpuścić do Wielkiej Brytanii. Mimo kilkukrotnych prób skanowania paszportu lampka świeciła się na czerwono. Potrzebna była osobista weryfikacja tożsamości. Powód? Zmiana imagu twarzy. Rozbawieni opuszczamy lotnisko w drodze do hotelu nie świadomi do końca tego w jakież to cudowne miejsce się pakujemy! Sam środek arabskiej dzielnicy z okna widok na przyklejony do hotelu meczet, po drugiej stronie zakład pogrzebowy, a na ulicy przy której znajdował się nasz hotel, dwóch morderstw dokonał sam Kuba Rozpruwacz! Na domiar złego, chyba pomylili naszą rezerwację bo zamiast do hotelowego pokoju trafiamy do więziennej celi. Nie, poprawka, nawet w Bangladeszu więźniom przysługuje większy metraż. Generalnie miejsca do spacerowania po pokoju było niewiele więcej, niż w czerwonych budkach telefonicznych. Osoba, która jako pierwsza weszła do pokoju, musiała glebnąć się na swoje kojo, aby tą operację mógł powtórzyć następny. Tygodniowy pobyt w tej dzielnicy Londynu skłonił mnie do wielu przemyśleń. Jest ich zbyt dużo by upchać je w tym reportażu. Ba, nie wiem nawet czy nie ma tego, aż tyle, że na książkę by się zebrało, a póki co jednej dalej skończyć nie mogę, choć widać już powoli metę.

Teraz przechodzimy do sedna czyli do meczu. Sobotnie spotkanie było moim jedynym jakie podczas tego tygodniowego pobytu zaliczyłem na wyspach. Olo z Maurycym byli obecnie jeszcze na meczu West Ham – Liverpool. Sobota była tym dniem, na który czekałem najbardziej. Po obfitym śniadaniu, małej „pośniadaniowej” drzemce, spakowaniu aparatów, udajemy się na stację metra. W drodze na stację metra zauważyłem na budynku szyld Wiliama Hilla. Iść na mecz i nie obstawić go w tej legendarnej firmie, to jak być na wyspach i nie wypić herbaty. Robimy zrzutkę i 5 funtów stawiamy na Millawll Win (kurs 4,7). Potem jeszcze wujek Groszek sprezentował funta Maurycemu, który miał przeczucie, że warto by obstawić jeszcze na dokładny wynik 1:0 dla Millwall. Komunikacja zbiorowa w Londynie jest fenomenalna, więc bez trudu docieramy w okolice The Den. Mały problem mamy z obraniem dobrego azymutu. Dopiero po spytaniu Murzyna o kierunek ruszamy w dobrą stronę, bo po chwili przeżyć mały szok kulturowy? Gdzie się podziali rdzenni mieszkańcy Brytanii? Skąd tu nagle tyle białego człowieka na ulicy? Przejazd z Whitechapel do Millwall to niemal jak podróż z kontynentu na kontynent. Na Whitechapel trudno zobaczyć białego człowieka na Millwall trudno spotkać „kolorowego”. Tyle w temacie, więcej będzie w obszernym reportażu.

Pod stadionem powoli gęstniał tłum kibiców a my startujemy z naszym nowym projektem. Portal stale się rozwija i już niedługo będziecie mogli obejrzeć więcej materiałów video z naszych podróży, choć słowa pisanego też nie zabraknie. Nie wszystko poszło nam tak, jakbyśmy chcieli, ale jak to mówią  - pierwsze koty za płoty. Zresztą możecie to ocenić sami. Konstruktywna krytyka mile widziana. Przed meczem można napić się piwa, choć jego cena jest dość wysoka (5 funtów). Jednak uczucie gdy staliśmy pod namiotem razem z kibicami Millwall, a z głośnika poleciało London Calling jest nie do opisania! Warte byłoby nawet 500 funtów. W okolicy stadionu można zjeść posiłek. Menu typowe dla wszystkich angielskich budek z żarciem, a więc obowiązkowe frytki i do wyboru, burgery, hot dogi, rybka. Można też zakupić pamiątki klubowe, co oczywiście czynimy. Do mojej kolekcji trafia breloczek do kluczy, Olo z Maurycym wzbogacili się o szalik - oczywiście z obowiązkowym napisem „No one likes us”.

IS IMG 3613Warte wspomnienia jest także to, że tuż obok stadionu znajduje się Skwer Pamięci – poświęcony osobom związanym z klubem. Tabliczki, niemal identyczne jak te na grobach informują nas o tych, których mecze oglądają już z sektora niebo. Marmurową tablicę (nie wiem czy z tymi samymi nazwiskami) można również zobaczyć w holu pod trybuną. Wejście na trybuny bezproblemowe. No powiedzmy bezproblemowe. O ile kontrola jest bardzo pobieżna i w zasadzie wszystko można by bez trudu przemycić na stadion, o tyle trudniej przecisnąć się przez wąski tunel, gdzie dodatkowo trzeba jeszcze pokazać bilet. Jakimś cudem Olo i ja zmieściliśmy się w tym przejściu, choć istniała realna obawa, że może być potrzebna interwencja robotników budowlanych w celu rozbicia ściany, jeżeli utkniemy w tym tuneliku.

IS DSC2245.NEFStadion nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. Dawno już minęły te czasy, gdy mieszkaniec kraju nad Wisłą na widok takiego obiektu robił WOW. Kubaturą można go porównać do stadionu krakowskiej Wisły. Na szczęście, mimo iż obiekt jest nowy, zachowany został klimat stadionu piłkarskiego, a nie jakieś moderny futbole, z sklepami, galeriami i innym dziwactwami wepchniętymi, aby zarobić przez klub parę złotych. Klub na pewno zarabia i to nie parę pensów ale sporą sumkę funtów dzięki stoiskom gastronomicznym, a głównie dzięki możliwości zakupu piwa podczas meczu.

O ile to, co działo się na boisku było rozkoszą dla moich oczu, o tyle mam ambiwalentne odczucia do atmosfery na trybunach. Na placu gry było to, co być w futbolu powinno. Prawdziwa męska walka, mało w tym finezji i polotu, ale starcia w walce o piłkę to było to! Nie było cyrkowych dryblingów, tylko futbol angielski w klasycznym tego słowa znaczeniu. I mimo, że nie doczekaliśmy się goli, choć gospodarze mieli stuprocentową sytuacją w ostatnich sekundach (weszły by nam oba kupony), to byłem zadowolony z tego co zobaczyłem. Tym bardziej, że mecz z trybun oglądam średnio raz na 3 lata.

Atmosfera trybun zgoła odmienna od tej w Polsce. Dużo mniej klubowych barw (choć u nas też ekipy, zwłaszcza wyjazdowe, jeżdżą w strojach jakby miały żałobę) praktycznie nie ma flag o piro można tylko pomarzyć, ba trudno nawet o coś co można by nazwać młynem. Sektor, który od czasu do czasu podrywał się do jakiegoś śpiewu, kończył swój występ szybciej niż zaczął. Ale mimo to nie można powiedzieć, aby te trybuny nie żyły. Wręcz przeciwnie. Kibice cały czas żyli wydarzeniami na boisku, nie brakowało okrzyków, wulgaryzmów i to bez względu na to czy fan miał osiem, czy osiemdziesiąt lat! Tam idzie się na mecz kibicować, ale w formie takiej, że emocjonalnie reaguje się na to co dzieje się na płycie gry. Podczas, gdy w Polsce, mamy jeden sektor, który przez 90 minut robi swoje starannie zaplanowane show, rzadko kiedy współgra to z meczem a reszta widzów siedzi jakby na koncert do filharmonii, a nie na mecz przyszli. Wizualnie dla oka przyjemniejsze są nasze trybuny, flagi, oprawy, piro show. Do nich jestem przyzwyczajony i może stąd moje mieszane odczucia, po głębszej analizie, to jednak bliższy moim gustom jest styl wyspiarzy a widok dziadka, który na siwe włosy nałożył czapeczkę z hasłem "No one likes us" – powoduje, że, aż się łezka w oku kręci. To są prawdziwi fani.

IS DSC2247.NEFAnglia fascynowała mnie od zawsze i to nie tylko z powodu piłki nożnej. Rewolucja Przemysłowa, Imperium Brytyjskie, obecność Rzymian na tych terenach. Cudowne krajobrazy i zamki, które póki co miałem okazję oglądać tylko na zdjęciach. Była to moja pierwsza wyprawa na Wyspy; mam nadzieję, że nie ostatnia. Choć następnym razem wybiorę pewnie znacznie mniejszy ośrodek miejski, dalej na północ. W życiowych planach mam też wizytę na grobie najlepszego moim zdaniem polskiego pisarza Sergiusza Piaseckiego, którego życie pełne niesamowitych przygód na ostatnie lata rzuciło właśnie do Anglii.

Kolejny rok piłkarskich podróży zaczął się bardzo dobrze. Pozostaje na koniec jeszcze podziękować Olowi za pomysł i wszelką pomoc związaną z organizacją tego wyjazdu, Maurycemu za fajne towarzystwo i wszystkim mieszkańcom hotelu, że jakimś cudem wytrzymali moje chrapanie i nie wyrzucili mnie przez okno do meczetu, a ponoć były takie plany.

facebook_page_plugin

Wspieramy

Polityka cookies