3D Sport - Wszystkie wymiary sportu
PPMiD (odc 5): Urlop 2017 – czyli fragment nigdy nienapisanej książki, która mogłaby powstać, gdybym miał czas ją napisać…
Środa 13-09
Czwartek 14-09
6:00 – hmm, nawet o dziwo wyspany jestem. Ja normalnie… ożeż! Jak ja to upcham do tej torby?! (nie upchałem, wziąłem dwie i plecak). Koniecznie muszę kupić na przyszły urlop duuuuuuuuużą torbę. W pociągu sprawdzam oferty na allegro. Tramwaj na dworzec to porażka numer jeden tego dnia – gdzie ci wszyscy ludzie jadą o 7 rano?! Pociąg to porażka numer dwa. Nowoczesny tabor, czyli to czego nie lubię. Duszno, bo okna nie można otworzyć, za to wieje od klimy tak, że musiałem wygrzebać coś z torby do przykrycia. Kolejny temat, odnośnie PKP - co za debil wpadł na pomysł, by dawać pociągi bez przedziałów (sic!) na trasę Przemyśl – Szczecin. Jadę tylko z Krakowa do Poznania. Przemarzłem jeszcze w Krakowie. Do tego beznadziejne miejsce, nic nie widzę przez okno. Pięciominutowa drzemka, kończy się w Opolu. Połamany z zimna… brrrrrr. Toaleta. No tak,zatkana, bo jak dawniej wszystko leciało na tory, to nie było problemu a teraz PKP, kolekcjonuje fekalia.
Jest w końcu Poznań. Oznakowanie dworca - MISTRZOSTWO ŚWIATA! jak stąd wyjść?!
Jest TAXI, oznakowanie cennika - mistrzostwo świata. TYLKO 1,89zł za kilometr (dopisek małym druczkiem, dla posiadaczy kart stałego klienta…).
Wzorem Cesarza Reportażu, pierwsze co robię w hotelowym pokoju to bałagan. Bo co też człowiek zastaje w takim pokoju? Łóżko, jakaś szafka, jakiś stolik, jakieś krzesło, wszystko poustawiane, wydmuchane, wychuchane, bez grama kurzu… Czuję się jakoś dziwnie, jakoś obco. Wystarczy jednak 10 minut i stół jest pełen rupieci, do tego stopnia, że z trudem mieszczę na nim laptopa. Ubrania walają się po wszystkich możliwych kontach… Tak, teraz jestem w domu! Pierwszy dzień w Poznaniu przywitał mnie deszczem. Może to i dobrze, że te krople chłodziły moja głowę, bo wystarczyło zrobić rzut oka na ceny w lokalach, żeby stwierdzić, że tu jest bardzo drogo. Poznań to najdroższe miasto w Polsce jakie do tej pory widziałem. Ale w końcu urlop, więc kasę wydać trzeba. Gorzej, że pierwszego dnia już muszę pilnować budżetu. Poznański rynek czwartkową nocą kusi światłami knajp. Trafiam do całkiem fajniej, gdzie o dziwo w całkiem przyzwoitej cenie jem wyśmienitego tatara i wypijam kufel czeskiego piwa. Rundka wokół rynku, rzut oka na ceny, potem rzut oka na mapę, podczas sączenia piwka i plan na piątek gotowy (wstępnie, bo jak znam życie, i tak będzie modyfikacja).
Piątek 15-09
O dziwo niemal wszystko zgodnie z planem. Ciężki poranek (jak każdy w moim wypadku, bo jestem stworzeniem nocnym). Faszerowanie się kofeiną, magnezem i w drogę. Plan zakładał zwiedzanie starego miasta, zaliczone. Myślałem o zobaczeniu eksponatów w poznańskim Muzeum Archeologicznym, ale po drodze trafiłem na Muzeum Historii Miasta i oglądanie tych artefaktów do reszty zużyło mój wolny czas. Nie potrzebnie porwałem się na zaliczenie kościoła Św. Wojciecha, nic ciekawego, a kosztowało mnie to utratę cennych minut. Powrót do hotelu sprawdzoną trasą. Na obiad wybieram standardowo kebab (drugi dzień jestem w Poznaniu i nie jadłem jeszcze ani pyry z gzikiem, ani nawet rogala). Kebab zjadliwy, można by powiedzieć, że nawet dobry, ale pożałowany do bólu. Co ciekawe porcja mięsa była ok, ale frytek i surówek jak na lekarstwo. Znów wyczekałem się na przejeździe kolejowym. Nie pisałem jeszcze, że tuż obok mojego hotelu biegną tory kolejowe. Sklepy ulokowane są po drugiej ich stronie. Przejazd jest zamykany co chwilę i to dosłownie „co chwilę”. Niemal co 10 minut. Jak miejscowi to wytrzymują? Nie wiem. Za to wiem jak boli dostanie szlabanem w głowę, bo już pierwszego dnia dróżnik spuścił mi go na łeb. W hotelu szybka drzemka (spanie w dzień – kocham), kawa i w drogę na pierwszy mecz podczas tego wyjazdu, spotkanie Lecha Poznań z Koroną Kielce.
Akredytacja na mecz ogarnieta. Sprawdzam w hotelu trasę dojazdu komunikacją miejską na stadion. Wychodzę w miarę wcześnie, żeby spokojnie się połapać w wejściu na stadion i tu przeżywam pierwszy szok. Do meczu ponad dwie godziny. Dojazd powinien planowo zająć mi jakieś 30 minut a na przystanku już widać kibiców w barwach. Po drodze co przystanek wsiadają kolejne osoby w niebieskich szalikach. Pod stadion bimba (jak w miejscowej gwarze nazwany jest tramwaj) dojeżdża pełna niebieskich fanów. Co oni będą robić przez te prawie dwie godziny? Prawdopodobnie piwkować. Bo niemal wszyscy jadą z piwem, część z kibiców już konsumuje złoty napój i co ciekawe, policja jest niezwykle tolerancyjna, bo w okolicy stadionu fani piją nie przejmując się obecnością mundurowych. Rozwiązanie bardzo sensowne, bo nikogo pijanego nie widziałem. Nie było żadnych zaczepek. Spokój. Policja kieruje jedynie ruchem na skrzyżowaniu (dwóch funkcjonariuszy). Reszta stróżów prawa siedzi w radiowozach. Można? Można. Niepotrzebnie zadałem sobie trud pytając się stewarda o punkt odbioru akredytacji. Niepotrzebnie bo ta informacja była podana w mailu. Chciałem się jedynie upewnić o którym parking chodzi, bo tam dokoła stadionu jest jeden wielki parking. I oczywiście, pierwszy steward nic nie wiedział, odesłał mnie do takiego co to niby wie, a ten na drugi koniec stadionu do kasy nr 2 (bo tam zawsze się odbiera), a w kasie nr 2 odesłali mnie znów na przeciwległy narożnik… Nim znalazł ten punkt, zdążyłem niemal zderzyć się na parkingu z kolegę z Niemiec. Odbieram w końcu akredytację. Wchodzę wejściem dla mediów. Tam o dziwo, ochrona prosi o otwarcie plecaka z komentarzem (ja wiem, że tam nic nie ma, ale po wczorajszym znów coś nawymyślali i musimy) A co było wczoraj? – pytam. A coś tam w Chorzowie, jakiś problem z dziennikarzem… (musze to sprawdzić). Pracownicy ochrony tłumaczą mi następnie gdzie mogę odebrać kamizelkę i jak wejść na stadion. Odbieram kamizelkę i mam jeszcze godzinę do pierwszego gwizdka. Biorę sobie krzesełko i idę na stadion. W sumie był to ruch bez sensu. Stadion niemal pusty (widać wszyscy jeszcze piwkują). Zajmuję miejsce i wracam na salę konferencyjną. Ładuję sprzęt (brakło czasu by nabić baterie na 100% w hotelu). Rozmawiam trochę z Flo, w mowie Szekspira. Okazuje się, że nawet coś potrafię wydukać i zrozumieć w języku Synów Albionu. 20:05, aparat w dłoń i na murawę. Stadion Lecha naprawdę robi piorunujące wrażenie, zarówno od zewnątrz jak i w środku. To wrażenie wzrasta jeszcze bardziej, po pierwszym ryku fanów. Doping kibiców Lecha na mistrzowskim poziomie. Choć moim zdaniem akustyka stadionu jest fatalna i śpiew jest niezrozumiały… Zupełnie przez przypadek, trafiłem na 16-lecie grupy ULTRAS LECH. Poznański kocioł z pompą świętował swoje urodziny. Oprawy, sektorówka i ukochane przez każdego kibica PIRO!!! Piro show, był rozłożony na raty. Zarówno w pierwszej jak i w drugiej połowie, spowodował on przerwanie meczu. Kibice na bogato świętowali swoją rocznicę. Nie zawiedli też piłkarze, którzy będąc obecnie na fali (Lech przed kolejką był liderem) wygrali, choć tylko 1:0. Niewiele brakło a Korona urwałaby Kolejrzowi punkty, ale nie zdołała wykorzystać rzutu karnego.
Zadowolony ze sportowych i kibicowskich atrakcji opuszczam stadion tuż przed 23. Zaczynają się problemy z powrotem do hotelu. Wychodząc ze stadionu widzę dwie stojące po drugiej stronie drogi taksówki. Gdy docieram na miejsce okazuje się, że obie są zamówione. Telefon w dłoń, wcześniej jeszcze pytam parkingowego jaki to adres? I zaczyna się dzwonienie. Obdzwoniłem, chyba z 10 poznański korporacji i żadna nie miała wolnego samochodu. Wkurzony na maksa, idę. Dokąd? Po co? W którą stronę? Nie mam zielonego pojęcia. Po prostu idę. Byle dalej. Na skrzyżowaniu orientuję się że chyba nie tędy szedłem na stadion. Ale na przekór idę. I na pustej drodze widzę… taksówkę! Macham, krzyczę – wolny?! Tak. I już po 10 sekundach jestem w taxi. Z nieba mi pan spadł – mówię na dzień dobry. Miał pan szczęście, bo akurat kolegę odwoziłem w okolicę. Miła rozmowa na koniec dnia i pod hotel. Wpadam do pokoju niczym piorun. Robię jeszcze większy bałagan. Na szybko zgrywam materiały z meczu by zdążyć je powysyłać. I już na spokojnie kreślę te kilka zdań. Pewnie czeka mnie jeszcze dobra godzina przy komputerze, która znów urwie, mi sen…
Sobota 16-09
Poranek nawet nie najgorszy. Prysznic, kawa i wyruszam w drogę do Środy Wielkopolskiej. Więcej czasu zajęło mi dotarcie na poznański dworzec główny, niż podróż koleją z Poznania do Środy. Środa Wielkopolska na pewno jest miastem które trzeba zobaczyć. Dość napięty plan wycieczki, obejmował to co zwykle w moim przypadku. Zabytki i stadion. Aby wyrobić się na mecz i zdążyć jeszcze zjeść w międzyczasie obiad, musiałem szybko się uwijać. Na dzień dobry w Środzie, wita mnie niesamowity smród. Nie sądziłem, że cukrowania podczas produkcji, legalnego białego proszku, wydziela tak niesamowity odór. Szybko oddalam się z tych rejonów i kieruję się w stronę rynku. Rynek… no spodziewałem się czegoś więcej. To, czego zdecydowanie brakuje w tych miasteczkach, to życia. Może jest to plus, że życie toczy się tu 10 razy wolniej niż w Poznaniu. Przyjemnie przyjechać i zobaczyć, ale mentalnie udusiłbym się w takim mieście. Nie moje tempo…
Studiując przed wyjazdem historię miejscowości, do których się wybieram, natrafiłem na informację, że w Środzie, znajduje się były poniemiecki cmentarz, z którego obecnie nic się nie zachowało a odnowiono jedynie kaplicę. Tchnięty przeczuciem, że warto się tam udać, już po chwili jestem na miejscu. Były cmentarz od współczesnego oddziela droga. Nie udało mi się doszukać informacji, czy dawny był częścią współczesnego, czy droga zawsze dzieliła ta cmentarze. A może drugi powstał, gdy całkiem zanikł pierwszy. Jest to możliwe, bo ostatnie pochówki Niemców miały miejsce w 1945 roku. Później pewnie nikt o te groby nie dbał. Co jednak stało się z płytami nagrobnymi? Aż strach pomyśleć (i tu chwała Pasikowskiemu za Pokłosie, który poruszył tę czarną kartę naszej historii). Obecnie miasto odrestaurowało cmentarz. Ściślej to nie cmentarz a teren cmentarza, który jest obecnie parkiem z odrestaurowaną kaplicą. Zamkniętą niestety na cztery spusty. Są, za co znów chwała włodarzom miasta, tablice informacyjne. Resztę pozostałych płyt nagrobnych złożono pod sąsiednim ogrodzeniem. Niszczeją, napisów nie sposób dziś odczytać. I tu muszę napisać coś, co pewnie oburzy polskich pseudopatriotów, którzy tak dumnie paradują w modnych ostatnio koszulkach i głośno krzyczą o niszczeniu polskich grobów za wschodnią granicą. Nie, nie podejrzewam was o to (bo brak mi dowodów), że to wy zaśmieciliście te groby puszkami po piwie. Ciekawi mnie tylko, że potraficie robić akcje ratowania polskich grobów, ale porządku na grobach „obcych” jakoś nikt nie pilnuje. I nie jest to odosobniony przypadek, bo dokładnie to samo rok temu widziałem w Siedlcach. Ciekaw jestem, czy za rok również na jakimś nie polskim, nie katolickim cmentarzu zastanę podobną sytuację. Porażką był obiad na jaki naciąłem się w Środzie. Będąc na rynku udałem się do restauracji, gdzie obsługa zajęta przygotowywaniem stołów na imprezę, nie miała czasu dla klientów. To zamieszanie jeszcze można by wybaczyć, gdyby nie to, że restauracja ta uchodzi za jedną z najlepszych w mieście, ceny ma iście wielkomiejskie, za to drugie danie (bo rosół się broni) było kiepskiej jakości - drobiowy kotlet, zwyczajnie w środku niedosmażony!
Pół godziny przed pierwszym gwizdkiem jestem na stadionie Polonii. Na pierwszej bramie, moje pytanie o odbiór akredytacji wzbudza zdumienie. Panowie, chyba pierwszy raz spotkali się z zabłąkanym reporterem. Co mnie za to wprawiło w zdumienie, to podobna reakcja na bramie obok budynku klubowego. Ostatecznie, za moją akredytację robiła pożyczona z klubu kamizelka odblaskowa. W oczekiwaniu na mecz, ucinam sobie rozmowę o piłce z kierownikiem bezpieczeństwa, który jest niemal zaszokowany, tym, że przybyłem tu z Krakowa. Niezwykle miłym za to zaskoczeniem było to, że trafiłem na mecz, który obfitował w ogromna ilość bramek. Pogoda w drugiej połowie spłatała figla, rozpadało się na dobre a próbujące się przebić zza chmur słońce świeciło na tyle słabo, że nie było już możliwości robienia zdjęć. Na dobre przemokłem podczas powrotu na stację PKP (z cukrowni śmierdziało jeszcze bardziej niż przed burzą). Mimo to, jestem zadowolony z wycieczki do Środy Wielkopolskiej. Szkoda, tylko, że ten czas leci tak szybko, że cały wyjazd i urlop jakby przez palce mi przeciekał.
Niedziela
W niedzielę kolejna modyfikacja planów. Miał być wyjazd do Ostrowa Wielkopolskiego, ale ostatecznie czuję w kościach, że coraz bardziej się starzeję i wstawanie na pociąg o 8 rano jest już nie na moje zdrowie. Koryguję zatem plany i uderzam do Nowego Tomyśla. Korekta spowodowała to, że z planowanych czterech miast zaliczę tylko trzy. Ale po tak mega intensywnych dwóch latach pracy, to o czym marzyłem najbardziej, to ławka w parku na której będę siedział i nic nie robił… Znów więcej czasu mi zajmuje dojazd na dworzec niż podróż do Tomyśla. Plan standardowy. Zaliczenie rynku. Później postanawiam lekko spóźnić się na mecz, kosztem spokojnego zobaczenia eksponatów w Muzeum Wikliniaratwa i Chmielarstwa. Nie, żebym był specjalnym fanem tego rękodzieła, ale jest to główna miejska atrakcja, a jak już gdzieś jestem i szansę, że wrócę drugi raz są małe, chcę koniecznie zobaczyć to, co to miasto ma do zaoferowania. No i koniecznie muszę sobie zrobić zdjęcie pod największym koszem wiklinowym świata. Z ciekawostek można dodać, że w Nowym Tomyślu dalej można zakupić kasety video! Spokojne zwiedzenie i na mecz poznańskiej B klasy. Po meczu, udaję się do restauracji Ramzes, gdzie jem naprawdę bardzo dobre danie.
Poniedziałek – Wtorek – Środa
Ostatnie trzy dni mojego pobytu w stolicy Wielkopolski przeznaczam na relaks oraz zwiedzanie miasta. Odpoczynek był tym, czego mój organizm potrzebował najbardziej. Do tego lata lecą i parę urlopów temu nie odpuściłbym żadnej okazji by ciąć na wariata pociągiem na mecz. Dziś coraz chętniej sobie siadam na ławce i patrzę przed siebie. Coraz gorzej, że fizycznie patrząc przed siebie, psychicznie patrzę do tyłu i wspominam gdzie to już nie byłem… Takie dwie godziny rozmyślania zafundowałem sobie nad poznańską Maltą. Zalewem, który dzień wcześniej obszedłem wokoło. Wtedy brakło czasu na spokojne siedzenie na ławce.
Ale choćbym bardzo był zmęczony i bardzo chciał odpocząć, i tak coś zawsze wyrywa mnie do przodu. Zobaczyć! Być! Poznać! Zaliczyć! Przeczytać! Sfotografować! A w Poznaniu dla miłośnika historii zwiedzania jest jak mało gdzie. Dla mnie nie ma osobiście bardziej polskiego miasta niż Poznań. To tu narodziła się Polska. Nie znamy dokładnej daty Chrztu Polski. Nie wiemy też, gdzie ten chrzest miał miejsce. Oficjalnie przyjmujemy, że było to w 966 roku w Gnieźnie. Możliwe jednak, że to wydarzenie miało miejsce w Poznaniu. Pewnym jest jednak, że to Ostrów Tumski, był jednym z najważniejszych, a wiele wskazuje na to, że najważniejszym grodem Piastów. Stojąc na tej ziemi czuje się X wieków historii. Czuje się, też żal, że ci pierwsi Piastowie, byli w zasadzie ostatnimi władcami Polski, potem już nigdy nie udało się odbudować potęgi naszego państwa. Może warto pomyśleć o tym, aby prezydent po wyborze, składał przysięgę i obejmował urząd w Złotej Kaplicy. Może patrzący na niego ze swoich grobów dawni władcy natchnęliby go siłą, aby mężnie sprawował swoje rządy.
Poznania nie da się zobaczyć w trzy dni. Nie da się opisać w trzydziestu zdaniach. Poznań jest tym miastem, które obowiązkowo musi zobaczyć każdy Polak. Poznań, to coś więcej niż pyra z gzikiem, słodki rogal i koziołki. Ta ziemia to nasza Matka. To tu wszystko się zaczęło.